Przypadek Kieślowskiego

Ten film świetnie ukoił mój nerwowy nastrój w niedzielny wieczór. Nie wiem, może dlatego, że było mi smutno po przegranej Adamka, a może dlatego, że się nie wyspałam. Równie dobrze powodem mogło być to, że wypuszczony z rana na dwór kot nie wrócił do domu gdy przeszła ta krótka lecz gradowa burza. I do zmroku kota niet…   : (

Czytaj dalej „Przypadek Kieślowskiego”

Amerykańskiego serialu fenomen

Czytałam ostatnio interesujący wywiad z Agnieszką Holland o amerykańskich serialach. Tam pani Holland próbuje z lekką surowością podejść do fenomenu amerykańskich współczesnych seriali. Niestety, surowość ta aż dymi od zafascynowania tworem. To cieszy, że nawet tak doświadczonych reżyserów zdumiewa ta sprawa i z chęcią w to wchodzą (np. Holland była reżyserką w serii „The Killing„, a Martin Scorsese miał duży udział i reżyserkę pilota serialu „Zakazane imperium„).

Na początku było widać jedynie fascynację widzów, nawet internet opornie reagował. Seriale tymczasem tworzyły się i nagle coraz trudniej było to wszystko ogarnąć. „Nowa fala” serialowa porwała tłumy i zabrała widzów sprzed ekranów kin przed ekrany telewizorów.

 

Dlaczego tak się stało? Czyżby nagle efekty specjalne i nowinka 3D przestały fascynować? Niestety, wprost przeciwnie. Kino, tak stare i doświadczone, zawsze znajdzie sposób na przyciągnięcie. Na razie nawet najpoważniejsze kryzysy nie zachwiały jego istnienia. Telewizja jest wbrew pozorom niewiele starsza. Bierze wiele od starszego brata i zawsze telewizyjne produkcje popełniały ten sam błąd – próbowały nieudolnie kopiować wielki ekran. W końcu to co było słabością telewizji stało się jej siłą – ciągłość. Seriale tworzące przyzwyczajenie do tych samych bohaterów. Tego nie oferowało kino, choćby nawet stworzyło kilka sequeli jednego tytułu. Serial był jak wyjście do kościoła – co tydzień, znajome twarze, a na koniec może jakieś zaskoczenie. Zdurnowacenie tej formy i doprowadzenie do kategoryzacji tasiemca zlikwidowało resztki sztuki filmowej. Jednakże serial jako twór filmowy na dno nigdy nie spadł.

Prawdziwy wybuch zaoferowała stacja HBO, która wypuściła serię „Rodzina Soprano„. Nagle okazało się, że można przekabacić widza również ciekawą fabułą i formą. Fabuła i forma – to już pełnoprawne znaczenia porządnego filmu. Telewizyjne stacje przekonały się, że za zainwestowanie w scenariusz można dostać coś więcej oprócz wierności widzów – popularność.

Od tego czasu zaczyna się wyścig. Amerykańskie stacje zaczynają wysiloną produkcję – trafiając w najróżniejsze gusta telewidzów. Co więcej, do telewizji przychodzą ci, którzy raczej jej fanami nie byli. Każda formuła zostaje przemielona, każdy pomysł potrzebuje dobrego autora. Nagle okazuje się, że można według określonych funduszy, ale co najważniejsze – pomysłu – stworzyć dzieło, które przeżyje nie tylko dwa, trzy sezony, ale stanie się dziełem kultowym.

Pomysł? Proszę bardzo – świat widziany oczami socjopaty i mordercy (Dexter), losy rodziny grabarzy i czarny, często bardzo nieśmieszny humor (6 stóp pod ziemią), katastrofa samolotu i tajemnicza wyspa (Lost), starszy nauczyciel chemii umierający na raka i gotujący metaamfetaminę (Breaking Bad), wampiry prawie na równi z ludźmi i wieśniacki klimat amerykańskiego Południa (True Blood). I tak dalej.

 

Podobnie jak w wyżej wymienionym wywiadzie – podobnie jak Holland, jestem pod ogromnym wrażeniem prawdziwego serialowego majstersztyku – The Wire. Tam stacja HBO moim zdaniem pokonała kino. Z drugiej strony jednak uważam, że takiego wyczynu już nie da rady powtórzyć. Seriale toczą się mimo to dalej i toczą się świetnie. Fenomen? Nowa fala? To wciąż trwa, choć nawet takiego samouka dopadł bardzo mocny kryzys i bardzo mocno odczuwalny – słynny strajk amerykańskich scenarzystów.

Wiadomo – to wszystko dzieje się dla kasy. Ale cieszy myśl, że w końcu nie bierze się telewidzów za idiotów i serwuje im się rozrywkę na bardzo ambitnym poziomie. Telewizja amerykańska takimi serialami psuje skutecznie swój wizerunek jako pustej i durnowatej rozrywki. Co ciekawsze kolejne sezony kolejnych seriali trzymają często swój poziom.

 

Wtedy gdy oglądam siódmy odcinek czwartej serii Breaking Bad, zastanawiam się czy czasem jednak nie jestem porządnie robiona w konia i czy czasem motorem powstawania kolejnych odcinków znanej serii i następnych seriali nie jest moja głupota i jednak – przyzwyczajenie. Ale wtedy przypominam sobie, że The Wire miał 5 sezonów, co przypomina mi coś innego. Kosmiczną wręcz matematyczną regułę – jeśli coś we wszechświecie zdarzyło się raz, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że coś takiego zdarzy się jeszcze raz.

I wtedy przypominam sobie, że zanim odkryłam The Wire obejrzałam 5 sezonów genialnego „Sześć stóp pod ziemią”.

Prawdopodobieństwo, że to będzie się zdarzać coraz częściej – rośnie.