Radu Jude – czyli przygoda z rumuńskim kinem, gdy nie obiecujesz sobie zbyt wiele po końcu świata

Po obejrzeniu absolutnie sztosowego „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata” na festiwalu Nowe Horyzonty 2024, postanowiłam zgłębić filmografię rumuńskiego reżysera Radu Jude. Byłam nastawiona pozytywnie i nie rozczarowałam się, bo świetnie to były filmy!

Czytaj dalej „Radu Jude – czyli przygoda z rumuńskim kinem, gdy nie obiecujesz sobie zbyt wiele po końcu świata”

OSCARY 2020. Zapraszam na czat! LIVE. Red Carpet, ceremonia i legalne streamy

Jak co roku zapraszam na nasz czat oscarowy! Będzie obgadywanie gwiazdek na Czerwonym Dywanie i śledzenie samej gali rozdania Oscarów 2020. Będą również darmowe legalne streamy do Red Carpet i samej ceremonii wręczenia Oscarów online!

Jeśli chcecie wejść na czat załóżcie sobie konto na DISCORD. To nie zajmie dużo czasu.

https://discordapp.com/

Tam wybieracie czy chcecie się łączyć z aplikacji (można też zainstalować na telefonie) czy przez kompa (open discord).

Możecie też stworzyć konto też przy wchodzeniu na kanał

OTO LINK DO CZATU: https://discord.gg/suNpjZP

Czat nazywa się OSCARY2020

Jeśli z czymś nie będziecie mogli sobie poradzić – odezwijcie się do mnie na Facebooku – > https://www.facebook.com/AbsolutnieoKinie/

19. Festiwal Nowe Horyzonty. Moje najlepsze filmy

To były intensywne dni wypełnione w zdecydowanej większości filmami. Dobrymi, złymi, nudnymi, dziwnymi, wspaniałymi. W tym czasie widziałam 44 filmy, z czego w trakcie seansu wyszłam tylko z dwóch. Kolejny, zdecydowanie udany festiwal.

Zaczniemy od tego co najlepsze. Czyli od tak zwanych sztosów (10 na 10). Niestety, taki film widziałam w tym roku tylko jeden, ale nie szkodzi. Potem pojawiło się bardzo wiele „dziewiątek” więc nie narzekam, natomiast ta jedna dziesiątka wynagradza cały festiwal w tej samotnej ocenie. Zresztą nie spotkałam nikogo komu nie podobałby się ten film, a wprost przeciwnie – czysty zachwyt nad tym tytułem.

PORTRET KOBIETY W OGNIU

Tak się zdarzyło, że do Wrocławia przybyła reżyserka Céline Sciamma, która w Cannes otrzymała za scenariusz Złotą Palmę. Towarzyszyła jej jedna z głównych aktorek – Adèle Haenel. Więc przy okazji ciekawie było posłuchać ich po filmie.

Jak namalować portret kogoś, kto nie wyraża na niego zgody? To ogólny zarys fabuły, przynajmniej początkowej. Akcja dzieje się w roku 1770, na prawie odludnej wyspie, gdzie przybywa Marianne, malarka. Została wynajęta przez matkę, która chce wydać swoją córkę za mąż. Wymagany jest portret by przyszły małżonek mógł mieć ogląd kogo weźmie sobie za żonę, by nie brać kota w worku. Problem w tym, że Heloise nie chce wychodzić za mąż, nie chce też wrócić do klasztoru, ani umrzeć, podobnie jak jej siostra, która wcześniej stanęła przed podobnym problemem. Ze świadomym uporem Heloise odmawia pozowania do portretu, więc zamysłem matki jest by uzyskać obraz sposobem. Tak więc Marianne ma być towarzyszką jej córki, a po kryjomu malować portret. Gdy tak malarka przygląda się uważnie Heloise, by zapisać w pamięci jej wygląd, tym samym też Heloise odpowiada zainteresowaniem.

Historia miłości zawinięta w greckim micie. Zdjęcia, aktorstwo – cała historia – na najwyższym poziomie.

SIEDZĄCY SŁOŃ

Polowałam na ten tytuł już rok temu, ale nie udało się wcisnąć na żaden z seansów. Ta sztuka udała się w tym roku. Co prawda dylematy typu: czy wytrzymam w kinie 4 godziny bez przerwy? Czy nie szkoda dwóch seansów w zamian za jeden? nieco mnie deprymowały, ale zostało postanowione. Poza tym żadna to sztuka skoro niektórzy wybrali się na tegorocznej edycji na trwające prawie 8 godzin „Szatańskie Tango”

Siedzący Słoń to zarazem debiut i ostatni film dłuższej fabuły pana Hu Bo. Parę miesięcy po premierze Słonia 29-letni reżyser popełnił samobójstwo.

Film to historia jednego dnia opowiedziana z punktu widzenia kilku bohaterów. Szare ulice chińskiego miasta, życie bez perspektyw, nawarstwiające się problemy a przede wszystkim brak oparcia w kimkolwiek. To film dość pesymistyczny, a tytułowy siedzący słoń ma być jakby symbolem wybawienia z udręki codziennego życia. Ta brudna, okrutna panorama miasta i ludzi w nich mieszkających może zdołować największego twardziela. Film robi wrażenie, którego ciężko się pozbyć natychmiast po seansie. Nasi bohaterzy nie są pozbawieni wad, wprost przeciwnie, ale ich największą wadą wydaje się być to, że zostali pozostawieni sami sobie, opuszczeni przez ten świat i rzeczywistość, która powraca do nich tylko po to by wymierzyć im karę za to, że tu istnieją.

WYSOKA DZIEWCZYNA

Pamiętam, że dwa lata temu na festiwalu miałam swój główny sztos – czyli „Bliskość” w reżyserii bardzo młodego rosyjskiego reżysera. Teraz Kantemir Balagov wraca z „Wysoką Dziewczyną” – opowieści powojennej. W „Bliskości” Balagov zaglądał na dalekie prowincje, teraz zagląda do przepełnionych czynszówek, szpitali i ulic Leningradu, który przeżywa dopiero pierwszą jesień po wojnie. Ija jest pielęgniarką. W trakcie wojny służyła na froncie, ale psychiczne i fizyczne rany spowodowały, że dziewczyna bez powodu zastyga na kilka minut, zapada w stan paraliżu. W sumie mało kto mówi na Iję po imieniu. Dziewczyna jest bardzo wysoka więc mówi się na nią „Tyczka”. Ija opiekuje się małym chłopcem Paszą. Do Leningradu wraca jej przyjaciółka z frontu – Masza. Wraca po coś konkretnego, czego jej Tyczka nie może oddać.

Wojna w oczach dwóch dziewczyn, sponiewieranych na froncie, żyjących w swoich osobistych traumach, Balagov zrealizował w intensywnych kolorach. Łatwo zobrazować powojenną jesień w sepii lub brudnych kolorach, ale 27-letni reżyser postanawia oddać wszelkie barwy. Poza tym okrutność wojny odbija się nie w obrazie, ale w zachowaniu bohaterów „Wysokiej Dziewczyny”. Ta trauma pochodzi od ludzkich doświadczeń, i żaden brud, szarość nie muszą nam pomagać by to wypatrzyć.

Nadal „Bliskość” pozostaje najlepszym filmem podopiecznego Sokurowa, ale „Wysoka Dziewczyna” to i tak świetny film, wart polecenia. Z niecierpliwością będę czekać na kolejny film młodego Balagova.

BACURAOU

W sumie wchodziłam na seans nie sprawdzając fabuły i oglądanie tego filmu i odkrywanie historii było chyba najfajniejszą zabawą tego festiwalu. Miasteczko Bacuraou przechodzi kryzys po śmierci mentorki lokalnej społeczności. Miejscowość znika z map, a przy granicach miasteczka zaczyna pojawiać się niebezpieczeństwo. Wygląda na to, że wszystko co pochodzi z zewnątrz stanowi zagrożenie. Jak poradzą sobie mieszkańcy? Co wymyślą by uratować nie tylko swoje życia, ale także ten przepiękny małomiasteczkowy klimat swojego miejsca na Ziemi?

Bacuraou to miłe dla oka gatunkowe pomieszanie. Nie jest trudno świetnie bawić się na tym filmie. Mnogość ciekawych postaci, gdzie każda z nich potrafi zabrać ekran na te kilka minut i nie zwalniająca tempa akcja. Jeden z najbardziej udanych seansów tego festiwalu.

MOWA PTAKÓW

Ktoś fajnie napisał, że film Xawerego Żuławskiego na podstawie scenariusza jego ojca to takie „Ferdydurke XXI wieku”. Takie też odniosłam wrażenie oglądając owo dziwaczne dzieło na dużym ekranie, które kryje w sobie bardzo dużo rzeczy znanych z naszej codzienności w kraju zwanym Polska. Młody Żuławski bezpardonowo sprawdza głowy młodych ludzi, którzy żyją teraz i tu. Film zaopatruje w stereotypy, które potem przemienia, wymienia, obserwuje, aż przestają być stereotypami i po prostu wkręcają się w całą tą karuzelę zwaną Polską. A jednak nie powiedziałabym, że Mowa Ptaków to film społeczno-polityczny. To raczej jak zawsze w przypadku takich rodzin dzieło o twórczości, o byciu twórcą.

Jakie jeszcze filmy 9/10?

Trochę tego było więc wymienię na krótko:

Królowa Kier – opowieść o wykorzystaniu, tutaj z pozycji statecznej żony i matki. Ciekawa historia z dość donośnym zakończeniem. Nie warto ufać ludziom.

Dzika Grusza – komu się podobał „Zimowy Sen” tureckiego reżysera Nuri Bilge Ceylana to „Dzika Grusza” jest wprost obowiązkowym seansem. Przynajmniej moim zdaniem o wiele lepszy od i tak przecież dobrego „Zimowego Snu”. Seans długi, ale wart poświęcenia czasu.

Parasite – Złota Palma w Cannes na pewno już wróży mocne polecenie. Historia zanurzona w nierówności klas, która przewraca się w gatunkowości co chwilę.

Biały, biały dzień – drugi film twórcy „Zimowych Braci”. Mocne fabularne spięcie, ciągnący nerwy i emocje na postronku świetny dramat o żałobie.

Adam – marokański film oddający klimat tego miejsca. Opowieść o trudnej przyjaźni w trudnym miejscu dla kobiet.

Tam gdzieś musi być niebo – Elia Suleiman sam tworzy głównego bohatera-obserwatora w swoim filmie. Jak zachodowi przetłumaczyć jak wygląda codzienne życie w Palestynie? Suleiman podejmuje się tego uciekając do dość nietypowych metod wprowadzając pewne elementy życia Palestyńczyka do życia w zachodnich wielkich miastach. Jakie to elementy – widać od razu. Wręcz bardzo zabawna komedia, która o tym opowiada – czyli czego nie spodziewałeś się oglądając film o Palestynie.

Na nowym Tarantino nie byłam, na nowym Dolanie też nie, nowy Almodovar to mocne 8/10, a nowy Ozon to taki sobie szczególnie dla nas Polaków, mających jeszcze dobrze w pamięci „Kler” i „Tylko nie mów nikomu” więc „Dzięki Bogu” nie robi aż takiego wrażenia. Debiut Jonaha Hilla – bardziej niż solidny. „Plażowy Haj” to najgorszy film Harmony’ego Korine’a, choć wybryki
Matthew McConaugheya ogląda się miło.

Jak coś jeszcze wpadnie do głowy to na pewno napiszę 🙂




Midsommar. W Biały Dzień – recenzja filmu Ari Astera

Zapowiadany hucznie film twórcy Dziedzictwa. Hereditary od razu pochłonął serca i umysły recenzentów. Midsommar trzyma nerwy na postronku, czasem luzuje, a czasem popuszcza, byśmy poczuli się nieswojo, w innym świecie, gdzie krajobraz estetycznych i emocjonalnych doznań jawi się niczym hipnotyczny trip.

I zapewne tym jest Midsommar – tripem. Grupa młodych Amerykanów, głównie studentów antropologii rusza do Szwecji. Tam, w tajemniczej wiosce odkryją świat pewnej komuny, a raczej będą starali się go odkrywać. Nie jest to opowieść w stylu przyjazna komuna zaczyna odsłaniać mroczne sekrety. No w sumie jest, ale nie do końca. My od razu wiemy, że coś będzie nie tak – pytanie brzmi tylko kiedy i jak to się objawi.

Wyprawa obfituje w tripy, to fakt. Co chwilę nasi bohaterowie są raczeni a to grzybkami halucynogennymi, a to narkotyczną herbatką. W pewnym momencie wystraszyłam się, że puentą filmu okaże się, że to wszystko to upojenie narkotykami. Ale nie, to nie w stylu Astera, takie miałkie rozwiązania. To pójście na łatwiznę, a kto widział Hereditary ten wie, że ten twórca nie boi się całkiem powalonych końcówek.

Rytuały dziwnej szwedzkiej komuny na początku wydają się nieszkodliwe, wprost miłe i takie naturalne. Ale komfortowe obserwowanie z boku nagle zostaje rozbite o skałę. Od tego momentu wiemy już, że śmierć czai się wszędzie, tuż za rogiem. A na pewno w głowie głównej bohaterki, która wciąż przeżywa śmierć swojej rodziny. Ostoją ma być jej chłopak, ale jest ostoją tylko z nazwy. Dziewczynie nie został już nikt inny więc trzyma się go kurczowo, chociaż wie, że facet nadaje się na śmietnik. Dotarcie do komuny, pierwszy szok, a potem okiełznanie dziewczyny przez ową komunę jest, jak podejrzewam, główną treścią tego filmu.

Z jednej strony jej towarzysze giną tam jak muchy, a z drugiej strony komuna pozwala jej cieszyć się życiem oraz ujawnić prawdziwą żałobę – zdjąć z niej brzemię poczucia winy, a co najważniejsze poczucia osamotnienia. Śmierć nagle staje się, choć gorzka i nieprzyjemna, po prostu czymś co się dzieje. I na co można mieć wpływ. Bowiem komuna bawi się śmiercią w imię jakiś rytuałów ofiarnych. To na pewno uwidocznia głównej bohaterce, że można mieć takie rzeczy pod kontrolą.

Horror w biały dzień – czyli Midsommar – to wspaniała uczta dla oczu i uszu. Cudowna wiejska sielanka, przeplatana mordami, krwią i dziwnymi zachowaniami iście pogańskimi, jak sztuczki „miłosne” (weź krew dziewicy, jad węża i łzę ropuchy tutaj akurat sprowadza się do runy i włosa łonowego) – ten oto paradoks zapewne był zamysłem Astera. By stworzyć coś przerażającego widza, mimo niesamowicie pięknej i sielankowej, wprost rajskiej scenerii.

Podobno ludzie są zachwyceni – Aster w końcu nagina tradycyjny horror i takie zabawy mogą się podobać. Jednak to właśnie najpierw Hereditary zrobił na mnie gigantyczne wrażenie. Co prawda Midsommar trzymał mnie na dnie kinowego fotela równie mocno i wpatrywałam się z szeroko otwartymi oczami w to, co mi prezentowano na ekranie, ale to jakby znać już ten trip. To jakby drugi raz wciągnąć te same dragi.

Jakkolwiek – następnym razem też wciągnę. I już nie mogę się doczekać.


Horror nie umarł

Co ciekawsze do takiego wniosku dotarłam siedząc na festiwalu filmowym, na którym horrory to zaledwie dodatek, chwila oddechu po całym dniu obcowania z kinem artystycznym, ambitnym, niezależnym, wysoce wysublimowanym i autorskim. Lepiej później niż wcale – wychodzę z takiego założenia. Lepiej na hipsterskim festiwalu filmowym niż w ogóle. W sensie nagrody publiczności dla austriackiego tytułu „Widzę, widzę„, który spełnia się w definicji horroru, wydaje się nawet to miejscem idealnym.

Czytaj dalej „Horror nie umarł”