Co prawda już dawno po tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty, ale pokusiłam się o małą fotogalerię.
Aparacik analogowy, film czarno-biały.
od Bergmana po Bollywood
Co prawda już dawno po tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty, ale pokusiłam się o małą fotogalerię.
Aparacik analogowy, film czarno-biały.
To były intensywne dni wypełnione w zdecydowanej większości filmami. Dobrymi, złymi, nudnymi, dziwnymi, wspaniałymi. W tym czasie widziałam 44 filmy, z czego w trakcie seansu wyszłam tylko z dwóch. Kolejny, zdecydowanie udany festiwal.
Zaczniemy od tego co najlepsze. Czyli od tak zwanych sztosów (10 na 10). Niestety, taki film widziałam w tym roku tylko jeden, ale nie szkodzi. Potem pojawiło się bardzo wiele „dziewiątek” więc nie narzekam, natomiast ta jedna dziesiątka wynagradza cały festiwal w tej samotnej ocenie. Zresztą nie spotkałam nikogo komu nie podobałby się ten film, a wprost przeciwnie – czysty zachwyt nad tym tytułem.
PORTRET KOBIETY W OGNIU
Tak się zdarzyło, że do Wrocławia przybyła reżyserka Céline Sciamma, która w Cannes otrzymała za scenariusz Złotą Palmę. Towarzyszyła jej jedna z głównych aktorek – Adèle Haenel. Więc przy okazji ciekawie było posłuchać ich po filmie.
Jak namalować portret kogoś, kto nie wyraża na niego zgody? To ogólny zarys fabuły, przynajmniej początkowej. Akcja dzieje się w roku 1770, na prawie odludnej wyspie, gdzie przybywa Marianne, malarka. Została wynajęta przez matkę, która chce wydać swoją córkę za mąż. Wymagany jest portret by przyszły małżonek mógł mieć ogląd kogo weźmie sobie za żonę, by nie brać kota w worku. Problem w tym, że Heloise nie chce wychodzić za mąż, nie chce też wrócić do klasztoru, ani umrzeć, podobnie jak jej siostra, która wcześniej stanęła przed podobnym problemem. Ze świadomym uporem Heloise odmawia pozowania do portretu, więc zamysłem matki jest by uzyskać obraz sposobem. Tak więc Marianne ma być towarzyszką jej córki, a po kryjomu malować portret. Gdy tak malarka przygląda się uważnie Heloise, by zapisać w pamięci jej wygląd, tym samym też Heloise odpowiada zainteresowaniem.
Historia miłości zawinięta w greckim micie. Zdjęcia, aktorstwo – cała historia – na najwyższym poziomie.
SIEDZĄCY SŁOŃ
Polowałam na ten tytuł już rok temu, ale nie udało się wcisnąć na żaden z seansów. Ta sztuka udała się w tym roku. Co prawda dylematy typu: czy wytrzymam w kinie 4 godziny bez przerwy? Czy nie szkoda dwóch seansów w zamian za jeden? nieco mnie deprymowały, ale zostało postanowione. Poza tym żadna to sztuka skoro niektórzy wybrali się na tegorocznej edycji na trwające prawie 8 godzin „Szatańskie Tango”
Siedzący Słoń to zarazem debiut i ostatni film dłuższej fabuły pana Hu Bo. Parę miesięcy po premierze Słonia 29-letni reżyser popełnił samobójstwo.
Film to historia jednego dnia opowiedziana z punktu widzenia kilku bohaterów. Szare ulice chińskiego miasta, życie bez perspektyw, nawarstwiające się problemy a przede wszystkim brak oparcia w kimkolwiek. To film dość pesymistyczny, a tytułowy siedzący słoń ma być jakby symbolem wybawienia z udręki codziennego życia. Ta brudna, okrutna panorama miasta i ludzi w nich mieszkających może zdołować największego twardziela. Film robi wrażenie, którego ciężko się pozbyć natychmiast po seansie. Nasi bohaterzy nie są pozbawieni wad, wprost przeciwnie, ale ich największą wadą wydaje się być to, że zostali pozostawieni sami sobie, opuszczeni przez ten świat i rzeczywistość, która powraca do nich tylko po to by wymierzyć im karę za to, że tu istnieją.
WYSOKA DZIEWCZYNA
Pamiętam, że dwa lata temu na festiwalu miałam swój główny sztos – czyli „Bliskość” w reżyserii bardzo młodego rosyjskiego reżysera. Teraz Kantemir Balagov wraca z „Wysoką Dziewczyną” – opowieści powojennej. W „Bliskości” Balagov zaglądał na dalekie prowincje, teraz zagląda do przepełnionych czynszówek, szpitali i ulic Leningradu, który przeżywa dopiero pierwszą jesień po wojnie. Ija jest pielęgniarką. W trakcie wojny służyła na froncie, ale psychiczne i fizyczne rany spowodowały, że dziewczyna bez powodu zastyga na kilka minut, zapada w stan paraliżu. W sumie mało kto mówi na Iję po imieniu. Dziewczyna jest bardzo wysoka więc mówi się na nią „Tyczka”. Ija opiekuje się małym chłopcem Paszą. Do Leningradu wraca jej przyjaciółka z frontu – Masza. Wraca po coś konkretnego, czego jej Tyczka nie może oddać.
Wojna w oczach dwóch dziewczyn, sponiewieranych na froncie, żyjących w swoich osobistych traumach, Balagov zrealizował w intensywnych kolorach. Łatwo zobrazować powojenną jesień w sepii lub brudnych kolorach, ale 27-letni reżyser postanawia oddać wszelkie barwy. Poza tym okrutność wojny odbija się nie w obrazie, ale w zachowaniu bohaterów „Wysokiej Dziewczyny”. Ta trauma pochodzi od ludzkich doświadczeń, i żaden brud, szarość nie muszą nam pomagać by to wypatrzyć.
Nadal „Bliskość” pozostaje najlepszym filmem podopiecznego Sokurowa, ale „Wysoka Dziewczyna” to i tak świetny film, wart polecenia. Z niecierpliwością będę czekać na kolejny film młodego Balagova.
BACURAOU
W sumie wchodziłam na seans nie sprawdzając fabuły i oglądanie tego filmu i odkrywanie historii było chyba najfajniejszą zabawą tego festiwalu. Miasteczko Bacuraou przechodzi kryzys po śmierci mentorki lokalnej społeczności. Miejscowość znika z map, a przy granicach miasteczka zaczyna pojawiać się niebezpieczeństwo. Wygląda na to, że wszystko co pochodzi z zewnątrz stanowi zagrożenie. Jak poradzą sobie mieszkańcy? Co wymyślą by uratować nie tylko swoje życia, ale także ten przepiękny małomiasteczkowy klimat swojego miejsca na Ziemi?
Bacuraou to miłe dla oka gatunkowe pomieszanie. Nie jest trudno świetnie bawić się na tym filmie. Mnogość ciekawych postaci, gdzie każda z nich potrafi zabrać ekran na te kilka minut i nie zwalniająca tempa akcja. Jeden z najbardziej udanych seansów tego festiwalu.
MOWA PTAKÓW
Ktoś fajnie napisał, że film Xawerego Żuławskiego na podstawie scenariusza jego ojca to takie „Ferdydurke XXI wieku”. Takie też odniosłam wrażenie oglądając owo dziwaczne dzieło na dużym ekranie, które kryje w sobie bardzo dużo rzeczy znanych z naszej codzienności w kraju zwanym Polska. Młody Żuławski bezpardonowo sprawdza głowy młodych ludzi, którzy żyją teraz i tu. Film zaopatruje w stereotypy, które potem przemienia, wymienia, obserwuje, aż przestają być stereotypami i po prostu wkręcają się w całą tą karuzelę zwaną Polską. A jednak nie powiedziałabym, że Mowa Ptaków to film społeczno-polityczny. To raczej jak zawsze w przypadku takich rodzin dzieło o twórczości, o byciu twórcą.
Jakie jeszcze filmy 9/10?
Trochę tego było więc wymienię na krótko:
Królowa Kier – opowieść o wykorzystaniu, tutaj z pozycji statecznej żony i matki. Ciekawa historia z dość donośnym zakończeniem. Nie warto ufać ludziom.
Dzika Grusza – komu się podobał „Zimowy Sen” tureckiego reżysera Nuri Bilge Ceylana to „Dzika Grusza” jest wprost obowiązkowym seansem. Przynajmniej moim zdaniem o wiele lepszy od i tak przecież dobrego „Zimowego Snu”. Seans długi, ale wart poświęcenia czasu.
Parasite – Złota Palma w Cannes na pewno już wróży mocne polecenie. Historia zanurzona w nierówności klas, która przewraca się w gatunkowości co chwilę.
Biały, biały dzień – drugi film twórcy „Zimowych Braci”. Mocne fabularne spięcie, ciągnący nerwy i emocje na postronku świetny dramat o żałobie.
Adam – marokański film oddający klimat tego miejsca. Opowieść o trudnej przyjaźni w trudnym miejscu dla kobiet.
Tam gdzieś musi być niebo – Elia Suleiman sam tworzy głównego bohatera-obserwatora w swoim filmie. Jak zachodowi przetłumaczyć jak wygląda codzienne życie w Palestynie? Suleiman podejmuje się tego uciekając do dość nietypowych metod wprowadzając pewne elementy życia Palestyńczyka do życia w zachodnich wielkich miastach. Jakie to elementy – widać od razu. Wręcz bardzo zabawna komedia, która o tym opowiada – czyli czego nie spodziewałeś się oglądając film o Palestynie.
Na nowym Tarantino nie byłam, na nowym Dolanie też nie, nowy Almodovar to mocne 8/10, a nowy Ozon to taki sobie szczególnie dla nas Polaków, mających jeszcze dobrze w pamięci „Kler” i „Tylko nie mów nikomu” więc „Dzięki Bogu” nie robi aż takiego wrażenia. Debiut Jonaha Hilla – bardziej niż solidny. „Plażowy Haj” to najgorszy film Harmony’ego Korine’a, choć wybryki
Matthew McConaugheya ogląda się miło.
Jak coś jeszcze wpadnie do głowy to na pewno napiszę 🙂
Zapowiadany hucznie film twórcy Dziedzictwa. Hereditary od razu pochłonął serca i umysły recenzentów. Midsommar trzyma nerwy na postronku, czasem luzuje, a czasem popuszcza, byśmy poczuli się nieswojo, w innym świecie, gdzie krajobraz estetycznych i emocjonalnych doznań jawi się niczym hipnotyczny trip.
I zapewne tym jest Midsommar – tripem. Grupa młodych Amerykanów, głównie studentów antropologii rusza do Szwecji. Tam, w tajemniczej wiosce odkryją świat pewnej komuny, a raczej będą starali się go odkrywać. Nie jest to opowieść w stylu przyjazna komuna zaczyna odsłaniać mroczne sekrety. No w sumie jest, ale nie do końca. My od razu wiemy, że coś będzie nie tak – pytanie brzmi tylko kiedy i jak to się objawi.
Wyprawa obfituje w tripy, to fakt. Co chwilę nasi bohaterowie są raczeni a to grzybkami halucynogennymi, a to narkotyczną herbatką. W pewnym momencie wystraszyłam się, że puentą filmu okaże się, że to wszystko to upojenie narkotykami. Ale nie, to nie w stylu Astera, takie miałkie rozwiązania. To pójście na łatwiznę, a kto widział Hereditary ten wie, że ten twórca nie boi się całkiem powalonych końcówek.
Rytuały dziwnej szwedzkiej komuny na początku wydają się nieszkodliwe, wprost miłe i takie naturalne. Ale komfortowe obserwowanie z boku nagle zostaje rozbite o skałę. Od tego momentu wiemy już, że śmierć czai się wszędzie, tuż za rogiem. A na pewno w głowie głównej bohaterki, która wciąż przeżywa śmierć swojej rodziny. Ostoją ma być jej chłopak, ale jest ostoją tylko z nazwy. Dziewczynie nie został już nikt inny więc trzyma się go kurczowo, chociaż wie, że facet nadaje się na śmietnik. Dotarcie do komuny, pierwszy szok, a potem okiełznanie dziewczyny przez ową komunę jest, jak podejrzewam, główną treścią tego filmu.
Z jednej strony jej towarzysze giną tam jak muchy, a z drugiej strony komuna pozwala jej cieszyć się życiem oraz ujawnić prawdziwą żałobę – zdjąć z niej brzemię poczucia winy, a co najważniejsze poczucia osamotnienia. Śmierć nagle staje się, choć gorzka i nieprzyjemna, po prostu czymś co się dzieje. I na co można mieć wpływ. Bowiem komuna bawi się śmiercią w imię jakiś rytuałów ofiarnych. To na pewno uwidocznia głównej bohaterce, że można mieć takie rzeczy pod kontrolą.
Horror w biały dzień – czyli Midsommar – to wspaniała uczta dla oczu i uszu. Cudowna wiejska sielanka, przeplatana mordami, krwią i dziwnymi zachowaniami iście pogańskimi, jak sztuczki „miłosne” (weź krew dziewicy, jad węża i łzę ropuchy tutaj akurat sprowadza się do runy i włosa łonowego) – ten oto paradoks zapewne był zamysłem Astera. By stworzyć coś przerażającego widza, mimo niesamowicie pięknej i sielankowej, wprost rajskiej scenerii.
Podobno ludzie są zachwyceni – Aster w końcu nagina tradycyjny horror i takie zabawy mogą się podobać. Jednak to właśnie najpierw Hereditary zrobił na mnie gigantyczne wrażenie. Co prawda Midsommar trzymał mnie na dnie kinowego fotela równie mocno i wpatrywałam się z szeroko otwartymi oczami w to, co mi prezentowano na ekranie, ale to jakby znać już ten trip. To jakby drugi raz wciągnąć te same dragi.
Jakkolwiek – następnym razem też wciągnę. I już nie mogę się doczekać.
Czas wrócić do pisania o filmach i serialach!
Więcej informacji wkrótce!
Krótka lista najlepszych seriali 2017 roku w moim mniemaniu:
1 GODLESS
– za wspaniałe aktorstwo,
– za klimat westernu, prawdziwego, a nie wykorzystanego jak np. w Westword,
– za Jeffa Danielsa,
– za miasto kobiet.
– i wreszcie za zamkniętą całość, która powoduje, że Godless rozbity na kawałki nadal się broni.
2 WIELKIE KŁAMSTEWKA
– za cztery wspaniałe aktorki (kolejność ma znaczenie): Reese Witherspoon, Shailene Woodley, Nicole Kidman, Laura Dern,
– za fabułę, która łapie widza za oczyska i prowadzi jak na postronku w stronę finału,
– za Alexandera Skarsgårda,
– za rozkład babskich przyjaźni na czynniki pierwsze,
– za rozkład rodziny na czynniki pierwsze.
3 ORANGE IS THE NEW BLACK – sezon 5
– za najlepszy sezon w historii tej serii,
– za niepowtarzalną ilość pomysłów na sezon o więziennym buncie,
– za humor, który zrywał mi głoś z gardła, tak mocno się śmiałam,
– za odcinek z Friedą,
– za rozdzierającą serce końcówkę.
4 ANIA, NIE ANNA
– za to, że w końcu adaptacja pokazuje Anię jako tako prawdziwą sierotę,
– za to, że mimo, iż Ania wyglądem i zachowaniem nie do końca opiera się na opisie wyobrażenia samej siebie – to jest właśnie taką Anią,
– za to, że w końcu dane mi było zobaczyć, że Matylda to naprawdę wspaniała osoba,
– za to, że w pewnym momencie serial odpala w inną stronę i zapewne w drugim sezonie zobaczymy coś kompletnie innego.
5 GLOW
– za kolejny przezabawny kobiecy serial od Netflixa,
– za sceny walk!
– za nieziemski humor, przez który musiałam wciskać pauzę by wypłakać się ze śmiechu,
– za fearię niesamowicie wyostrzonych postaci,
– i za to, że nic się nie rozmyło mimo mnogości tych postaci,
– za muzykę też, oczywiście.
5 ex aequo: RICK AND MORTY sezon 3
– za PICLKE RICK!
WYRÓŻNIENIE:
LEFTOVERS
Serial ten nie mieści się w TOP 5 2017 gdyż obejrzałam wszystkie trzy sezony w ciągu tygodnia (sezon trzeci wyszedł w 2017 roku). Ten serial zasługuje na osobną kategorię. W każdym razie rozbił mnie na kawałki i wpadł do TOP 3 moich ulubionych seriali w ogóle. Ostro mi namieszał w głowie. Powodował łzy i śmiech, i powodował regularny opad szczęki. Wielki plus, że Porzuceni posiada konkretne zakończenie i można go oglądać jako całość, a nie kolejną wydłużoną serię. Mistrzowskie aktorstwo, muzyka i zdjęcia. Psyche ludzi w żadnym serialu nie zostało tak brutalnie odwzorcowane, choć może wydawać się nieprawdopodobne, ale skąd możemy wiedzieć jak zmienić może się świat, gdy nagle zniknie z niego co piąty człowiek. Genialne. Aż tyle, i po prostu tyle.