Horror nie umarł

Co ciekawsze do takiego wniosku dotarłam siedząc na festiwalu filmowym, na którym horrory to zaledwie dodatek, chwila oddechu po całym dniu obcowania z kinem artystycznym, ambitnym, niezależnym, wysoce wysublimowanym i autorskim. Lepiej później niż wcale – wychodzę z takiego założenia. Lepiej na hipsterskim festiwalu filmowym niż w ogóle. W sensie nagrody publiczności dla austriackiego tytułu „Widzę, widzę„, który spełnia się w definicji horroru, wydaje się nawet to miejscem idealnym.

Kiedy umarł horror

hammer

Zapewne historycy i krytycy kina mają w notatkach przynajmniej z kilka takich dat. Sam Stephen King ogłosił koniec horroru wraz ze śmiercią świata stworzonego przez wytwórnię Hammer, która nałożyła się na narodziny nowego indywidualnego niezależnego kina poczynając od Nocy Żywych Trupów (1968) aż do Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną (1974). Horror umierał wiele razy i wiele dat narodzin nowego horroru się na to nałożyło. Moja data jest podobna kingowskiej. Rok 2005. Od tamtego czasu komercyjne kino amerykańskie zabiło ostatki konwenansów z Krzyku Wesa Cravena i postawiło na wizualizację i dźwięk. Dla fana horroru to mogło by się nawet wydawać zbawienne gdyby nie fakt, że każdy tytuł schematem formy nie odbiegał od poprzedniego.

 

Kiedy narodził się horror

Każdy, nawet laik kinowy, kojarzy pierwszy film horror. Oczywiście laik pomyśli: „Frankenstein” albo „Dracula”. I ma rację. Ale mniejszy przybłęda filmowy poszuka pierwszego horroru tam gdzie widzowie się bali. I też ma rację. Wielki pociąg wjeżdżający na stację w filmie braci Lumiere. Ludzie uciekali w popłochu z kin zabici realizmem ruchomego obrazu. Niesamowite. Wciąż fascynuje mnie ta opowieść o pierwszych kinomanach. Tam upatruję też swojej osobistej fascynacji gatunkiem.

evil

Horror odkryłam jako wczesna nastolatka zaczytując się w tych pamiętnych kieszonkowych wydaniach wydawnictwa Amber. Te książki (głównie Grahama Mastertona i Jamesa Herberta) były dla mnie tym czym dla Stephena Kinga były filmy wytwórni Hammer. Nie pamiętam dokładnie kiedy zakochałam się w filmowym horrorze, ale pamiętam, że o zakochaniu się dowiedziałam dość późno, choć objawy pojawiały się od wczesnego dzieciństwa. Pamiętam ukradkiem oglądane sceny z Hellraisera i pamiętam kiedy obejrzałam ten film w całości, wciąż jeszcze jako dzieciak i najstraszniejszą sceną nie były ćwiartowanie Franka czy ujawnienie się Cenobitów ale moment gdy główna bohaterka przemierza dom rodziców i nagle spada na nią figurka Matki Boskiej. Ta scena była tak nieoczekiwana, w sensie tego co przez cały film działo się na ekranie, że spodziewaliśmy się bardziej potworów a nie zwykłego przypadku. Potem kino wymierzyło mi siarczysty policzek wykorzystując nieoczekiwane sytuacje do straszenia widzów posuwając się nawet do takich absurdów, że zanim dana scena się rozegrała to już muzyka dawała znać widzowi, że coś zaraz się stanie.

Ale wracając do początków. Na VHS na kasecie mieliśmy kiedyś taki film – podpisany był – Taniec z Diabłem II. Nie była to żadna „dwójka”. Lata później dowiedziałam się, że to była pierwsza część „Martwego Zła„. Ale z pewnością był  to taniec iście diabelski. Tylko jeden las przeraził mnie równie mocno później w horrorze – las w Blair Witch Project. Tyle, że las Sama Raimiego był po prostu czystym horrorem – tak czystym, jak tylko dziecko może zrozumieć. Jeszcze jeden raz udało mi się zyskać poziom przerażenia, gdzie nie byłam w stanie bez zapalonego światła ruszyć się do łazienki, gdzie nawet przy zapalonym świetle wszystko żyło gdzieś w kącie pomieszczeń, zakryte cieniem. Potwory umykały przed moim wzrokiem, chociaż poruszały się tak blisko, że praktycznie słyszałam ich oddechy. Irracjonalny strach, który poczułam gdy jako dziecko obejrzałam po raz pierwszy raz „Martwe Zło”. Drugi raz był w roku, w którym horror umarł.

Horror idealny

descent

Horror ma prostą specyfikę. Tak prostą, że przez wiele lat, mimo różnych przemian, łatwo było utrzymać gatunek w ryzach. Łatwo było przeszarżować w jednym lub drugim kierunku. A to jakiś reżyser za mocno posunął się w gore, umniejszając rolę przerażenia widza, a to inny szedł w komedię, a jeszcze inny w oddziaływanie klimatu, gdzie widz w sumie nie mógł się dopatrzyć potwora nawet do samego końca filmu. Te przeszarżowania zazwyczaj psuły odbiór, ale tam gdzie twórca miał w ręku pokera – forma trafiała na korzystny grunt. To, nad czym ubolewał King – nad śmiercią klimatycznego gotyckiego horroru, który przywoływał mrok w człowieku i klimacie i w całym obszarze gatunku, dla mnie było wybawieniem.

 

Realizm horroru – podania historii jakby to mogło spotkać każdego z nas, sama wizja pozostawionej bohaterki gdzieś na środku niczego na pastwę losu wariata z piłą mechaniczną, gdzie każda ucieczka prowadzi do odkrywania coraz gorszej makabry. W końcu panika plus desperacja. Romantycznego bohatera zastąpiła krzycząca nastolatka, wiecznie uciekająca przed złem. Jak to miało do mnie nie trafić? No jak panie Stefanie? Jak pan sobie to wyobraża. Bo ja na przykład wyobrażam sobie czemu Kinga serce podbiły stare horrory, wzorowane na prozie Edgara Allana Poe. Bo był romantycznym facetem, ot co. Ja, gdy odkrywałam horrory, byłam przerażoną życiem nastolatką. Proste. Proste jak schemat horroru. Wes Craven potem zabawił się tym motywem w Krzyku, ustanawiając jakieś podstawowe zasady, ale w sumie znak równości pomiędzy Koszmarem z ulicy Wiązów a Krzykiem ustanowił w wieku głównej bohaterki.

Zresztą to, czego tak bardzo King zrozumieć nie mógł, na tym wyskoczył do góry w sensie kariery – opisując dramat nastoletniej Carrie. Sam Stephen nie rozumiał co napisał, i nie czując żadnej więzi z główną bohaterką – ostatecznie wyrzucił książkę do kosza. Resztę historii znamy – Tabitha, żona Kinga, wyciągnęła to z kosza, przeczytała i powiedziała swojemu mężowi, że to jest dobre i trzeba to gdzieś posłać. Co by nie patrząc, dzięki temu powstał też jeden z najlepszych horrorów świata – „Carrie” de Palmy z 1976.

Mogłabym tak długo – zapatrywać się w gatunek, w końcówkę lat 70-tych, które nadały czas schamienia w latach 80-tych, ale jakże inspirujących po lata 90-te, które nagle rozwarstwiły horror – cuda niewidy działy się w gatunku w tych latach. Ale to dalej odwlekanie do horroru idealnego. Przyjdzie innym razem czas na opowieść o tej epoce.

Ostatnim dobrym filmem, który widziałam było brytyjskie „Zejście” (Descent) Neila Marshalla z 2005 roku. Film, którzy skorzystał z każdego błogosławieństwa nowej ery horroru nadając tytułowi ton współgrania. Neil Marshall ani wcześniej ani później nie nagrał już nic tak doskonałego. Opowieść o grupce przyjaciółek (bach! kompletnie odesłanie męskich bohaterów – wykorzystanie wyłącznie kobiecego czynnika, co absurdalnie nie skumulowało się w multi-panic-ucieczkę przed złem. Zejście w rejony niskie, do jaskiń. Niczym człowiek pierwotny. Odrodzenie prymitywnego zmysłu strachu, który znowu uruchamiają pojawiające się potwory – a może na odwrót? To, jak ta kamera łaziła za tymi potworami – dla mnie to było olśnienie (potem do granic możliwości wykorzystano to np. w BWP czy Paranormal Activity – dla mnie las ratował BWP, ale przy PA było to już okrutnie wtórne). Gęstniejąca, klaustrofobiczna momentami forma filmu wywalała czołowe fałdy i uruchamiała we mnie nieuzasadniony lęk. Było to oczyszczające a zarazem tak biologiczne, że aż bolało. Descent sięgał głęboko w mózg człowieka, bawiąc się wykorzystaniem lokalizacji fabuły, tzw. „mięsem armatnim”, sprawianiem przerażenia wtedy, gdy się tego nie spodziewasz, a na końcu olśnienie w postaci zrozumienia tego, że treść jest wielowarstwowa, a potwory być może nie są tym czym były. Wszystko to niejednoznacznie, widz sam może sobie zinterpretować koniec filmu. Nic na siłę. Pierwszy raz będąc już osobą dorosłą, bałam się wyjść z pokoju, światła zapalone, potwory czaiły się wszędzie, nie chciały dać zasnąć.

 

A potem horror umarł.

 

Jak żyć po śmierci horroru

Normalnie. To jak po zakończeniu małżeństwa, po odejściu przyjaciela, czy po stracie zmysłu – szukać czegoś co ci to zastąpi. Albo trafisz na dobry substytut, albo będziesz mimo wszystko szukać czegoś podobnego w doznaniu. Ogólnie – życie trwa dalej. W kinie to jest o wiele prostsze niż w życiu – znajdziesz jakąś nową formę kina, która wypełni ci umysł, która zapewni zachwyt i wprowadzi nową krew w żyły. Skutki uboczne są niestety identyczne jak w życiu – zawsze zostanie ten kawałek z pustki, którego zapełnić nie da rady.

W każdym razie ja się nie poddawałam – odkrywałam stare klasyki, podążałam z nadzieją za nowym amerykańskim horrorem, zaliczyłam też epizod z japońskim kinem (kompletnie nieudany – dla mnie, gwoli ścisłości). O ile uzupełnianie klasyki było miłe i nawet koniecznie, to pójście z prądem nowego komercyjnego amerykańskiego horroru było bardzo bolesne. Na początku nie było tak źle – wciąż istnieli twórcy niezależni, zauroczeni tym samym horrorem, na którym wychowałam się ja – np. Wrong Turn (2003),. nowa Masakra Piłą Mechaniczną (2003) czy Cabin Fever (2003). Och… widzicie ten umyślny błąd? To wszystko to są filmy przed Descent…

Oczywiście, ze było źle! Było cholernie źle. Horror umarł i nie było nic dobrego. Nadeszła era straszenia niespodziewanością i dźwiękiem – okrutnie źle zrobione kino pod amerykańską młodzież. Gdzieś tak parę lat po Descent zaczęłam więc jednak uważniej szukać. Dziwne rzeczy znalazłam.

Dziwne rzeczy znalazłam po śmierci horroru

obce2

Martyrs – francusko-kanadyjska produkcja z 2008 roku. Film odkryłam dość późno bo kilka lat po premierze. Tytuł nigdy nie zyskał pogłosu, nie został znanym filmem. Ale recenzje zawsze wskazywały na coś bezsprzecznie nowego w gatunku  – taki slasher, który naprawdę spowoduje, że odwrócisz wzrok, i nie dlatego, że lubisz się bać i udawać, że nie patrzysz, ale dlatego, że faktycznie jest to okrutne. Zdesperowana wsiadłam do tego pociągu. Podróż była tylko w jedną stronę.

Trauma, jaką pozostawił po mnie ten film, może chyba się równać z zobaczeniem fizycznej tragedii człowieka na żywo – nieprzyjemny, niebezpieczny w odczuciach film. Dotykający tematu tortur niczym walenie soli na świeże rany. Takich rzeczy nie wymyślili nawet naziści w obozach koncentracyjnych. Co straszniejsze – ideą tortur nie jest zabicie człowieczeństwa, ale wydobycie boskości. Niezrozumiałe, ale na szczęście pozostawiające widza bez odpowiedzi – Martyrs – posuwa się do granic odczuwania w sensie widza. Niespokojne i nieprzyjemne uczucia budził we mnie ten film. Nigdy już do niego nie wrócę. To nie był zły horror, ale takich horrorów nie chcę oglądać.

Był jeden film, po którym prawie zyskałam nadzieję, ale ostatecznie okazał się drwiną twórcy. Sinister z Ethanem Hawkiem, produkcja z 2012 roku. Cudnie czasem bawił się z widzem twórca – nasuwając mu moment „o tutaj za chwilę będziesz mógł się bać”, potem wydłużając go nieco mocniej by ostatecznie – chociaż wiemy o tym co nas przestraszy już od paru minut – dać ten moment gdy aż krzykniemy albo przynajmniej podskoczymy. Całkiem udana zabawa.

Ale po Descent wydawało mi się zaledwie dobre w zabawie. Cała reszta kulała. Wciąż obolała po śmierci horroru turlałam się po gatunku, aż w końcu ostatecznie zrezygnowałam. Sinister był ostatnim amerykańskin „nowym” horrorem jaki widziałam. Reszta była po prostu nieoglądalna.

Iskrą nadziei okazał się film twórcy, którego bym o to nie podejrzewała. James Wan jest głównie znany jako reżyser „Piły” (2004). Na mnie te nowe slasherowe kino nie zrobiło do końca wrażenia. Może zrobiło, ale był na mocnym fochu za jednorazowość idei Blair Witch Project i tak fachowe jednoznaczne kino gore było mi niczym przy wspomnieniach klasyków typu „Hellraiser”, „Martwe Zło 2” czy „Martwica Mózgu”. Zresztą w tamtych latach bardziej fascynował mnie powrót do klasyki typu Masakra Piłą Mechaniczną. Nie ujęła mnie Piła. Co oczywiście nie oznacza, że mi oczysk nie ujęła – z zachwytem obejrzałam gdzieś tak do trzeciej części.  Ale zawsze, pierwsza czy trzecia – każda Piła pozostawiała mnie z poczuciem niedosytu.

James Wan 9 lat po Pile nakręcił kolejny horror. Długo się opierałam przed „Obecnością” (2013), bo odpychało mnie nazwisko reżysera. Ale kiedy w końcu obejrzałam to zrozumiałam, że ja i Wan jesteśmy bratnimi duszami. Że ten koleś w poszukiwaniu horroru jest równie zdesperowany co ja. „Obecność” straszy, ale w sensie nowoczesnego amerykańskiego horroru jest zaledwie słabiakiem – wrażenie strachu nie zyskuje przedwczesną muzyką lub nieoczekiwaną sytuacją. Film raczej skupia się na samej formie gatunku. I muszę przyznać, że właśnie wtedy narodziła się mała nadzieja, na to, że jednak horror nie umarł. „Obecność” wykorzystywała w pakiecie podstawowym umiejętność przerażenia widza, ale cała reszta skupiała się na formie realizacji. Jest to jeden z piękniejszych w formie horrorów jakie kiedykolwiek powstały – tak umiejętnie, malowniczo korzystający z utartych wzorców kina strachu.

I nagle dowiedziałam się, że horror żyje

goodnight-mommy

Rok 2015. Oli jak co roku jedzie na urlop do Wrocławia na ukochany festiwal Nowe Horyzonty. Etykieta tzw. „nocnego szaleństwa” istniała już tam wcześniej, ale akurat w tym roku organizatorzy postanowili zdjąć wszelkie kurtyny, za którymi chowali czasem filmu po prostu „nowohoryzontowe” według ich mniemania pasujące na nocne seanse. W tym roku na NH w sekcji „Nocne Szaleństwo” po prostu puścili horrory.

Zanim się kapnęłam (przyzwyczajona schematami z ostatnich lat) ominęło mnie kilka seansów. Ale tyle co udało się zobaczyć – jestem usatysfakcjonowana.

Hellions – opowieść o nastoletniej ciąży z dyniami i potworami w tle. Wszystko tam współgrało. Czułam się tak świeżo jak po kąpieli, jakbym ma nowo zanurzała się w gatunku, a na koniec jeszcze twórca wywinął miły-niemiły numer. Na coś takiego czekałam!

Miasteczko, które bało się zmierzchu – klasyczny twór, biorący z klasyki wszystko co najlepsze. Nic nadzwyczajnego, ale odetchnięcie jakie dał mi ten film, było właśnie nadzwyczajne. Znów oddychałam horrorem.

Widzę, widzę – opis filmu z filmwebu: upalne lato, dom na wsi w lasie. Dziewięcioletni bracia bliźniacy czekają na swoją matkę. Kiedy ta wraca do domu w bandażach po operacji… To mi w zupełności wystarczyło. Film był puszczany w sekcji konkursowej i bardzo mocno podbił serca festiwalowych widzów. Film na pograniczu kina nowych horyzontów i wypukłością gatunku – cudowny miszmasz, który koniec końców okazywał się po prostu sprytnym horrorem. Jak to autorzy filmu określili: zbyt wolny dla widzów horroru, zbyt horrorowaty dla widzów festiwalowych. Dla mnie był strzałem w dziesiątkę. Nowym horrorem. Z podłożem większym niż slashowatość, niż wywołanie lęku – ciekawa i fajna po prostu zabawa z widzem. Taka ludzka, ta zabawa z kinem, nie jakaś nazbyt ambitna, czasem aż zbyt łatwa do odgadnięcia, ale wyrównująca dla zbyt (o zgrozo) domyślnego widza – w formie. Zwrotu filmu domyśliłam się bardzo szybko np., bo już na początku filmu, ale samo odszyfrowanie sekretu fabuły nie przeszkodziło mi absolutnie w dalszej zabawie. Praktycznie to samo mieli widzowie, którzy nie domyślili się praktycznie do samego końca! Wszyscy bawiliśmy się tak samo dobrze.

To zauważenie tego było tak świeże, że doszłam do wniosku, że horror jednak nie umarł. Może gdzieś zaspał, albo ja zaspałam jako fanka gatunku. Ale horror nigdy nie umrze. Jak zombie wstaje z grobu  – w lepszych lub gorszych wersjach. Ale wciąż jest coś nowego w tym gatunku, co może zachwycić.

Lęki człowieka można bowiem budzić na różne sposoby. Dopóki rozumieją to twórcy filmów jak i tacy widzowie jak ja – to tak, horror żyje. I ma się dobrze. Po prosty wystarczy wstać i się rozejrzeć.

2 odpowiedzi na “Horror nie umarł”

  1. hej,

    ja też od paru lat jestem na czacie, nie mogę się już doczekać niedzieli 🙂 napisz mi też swojego maila 🙂

    pozdrawiam,
    Bartek
    bartek(dot)sekula(at)gmail(dot)com

Możliwość komentowania została wyłączona.