Radu Jude – czyli przygoda z rumuńskim kinem, gdy nie obiecujesz sobie zbyt wiele po końcu świata

Po obejrzeniu absolutnie sztosowego „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata” na festiwalu Nowe Horyzonty 2024, postanowiłam zgłębić filmografię rumuńskiego reżysera Radu Jude. Byłam nastawiona pozytywnie i nie rozczarowałam się, bo świetnie to były filmy!

Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata

Nie obiecuję sobie, panie Jude. Na pewno nie po tym seansie. Świat będzie się kończył w rytm doby, która trwa i przekształca się w następną. I każdy dzień wysysa ci siły, gdy musisz zapierniczać jak głupia na nadgodzinach a twoja frustracja na kierowców rośnie wraz z liczbą obserwujących twój profil na Tik Toku.

Szefowie, wykonawcy i klienci oczekują pracy, twojej pracy, jazdy samochodem to tu to tam, gdzie czas na szybki numerek w aucie to „is the best you can do” w motłochu zdarzeń, a nagrywanie szybkich rolek na filtrze ala Andrew Tate bardziej przypomina wypalenie na krótkiej przerwie papierosa, która ma cię chociaż na chwilę odstresować.

A na końcu, gdy świat pójdzie w rozsypkę, to tylko w internetowej rzeczywistości możesz się schować w pobliskim bunkrze z wieloma chętnymi na seks panienkami.

Niefortunny numerek lub szalone porno

To był pierwszy film Radu Jude, który obejrzałam. Nie wziął mnie z zaskoczenia jak Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata, ale bawiłam się wybornie, gdy już ogarnęłam specyficzną formę tego obrazu. Znowu miejsce ma życie skonfrontowane z tym, kim jesteśmy wobec tego czego inni oczekują, podobnie NOSZWPKŚ. Tutaj jednak główna bohaterka prowadzi mniej kołchozowe życie, bo jest nauczycielką i nie tylko ma czas na solidny domowy seks, ale może nawet to sobie nagrać, dla urozmaicenia życia łóżkowego jej i jej męża. Gorzej, jak ktoś się dowie jak spędzasz swój wolny czas i nie do końca taka ekspozycja mu się spodoba. Dość różnorodny w formie film Jude, w którym ostateczna konfrontacja ludzi jest zaledwie wisienką na torcie tego filmu, gdzie urodzaj ludzkich zachowań jest przedstawiony tak nudno, jak zwykły spacer po mieście albo tak zabawnie i trochę przerażająco na swój powalony sposób, iż trudno się oprzeć wrażeniu, że Rumunia to nowa Polska w dzisiejszej Europie.

Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy

Znacie to, prawda? Gdy ktoś nagle chce wywlec niezbyt miłe dla historii narodu wydarzenia z przeszłości. Radu Jude w tym filmie pokazuje jak wygląda droga twórcy do zrealizowana nieprzyjemnego fragmentu historii Rumunii w postaci sztuki teatralnej. Reżyserka co rusz trafia na przeszkody. Najlepiej gdyby Mariana zdecydowała się na inną tematykę, bo o tym, że w czasie II wojny światowej Rumuni zabijali żydów, to raczej nie teraz, albo najlepiej nigdy. Zbyt niewygodne, a jednak reżyserka nie chce odpuścić. Nie interesuje jej narodowa niewygoda, tylko realizacja. Ale to nie tyle co taka tematyka ale kwestie dialogowe, te dyskusje, rozmowy to jest clue tego filmu, gdzie słowotwórcze porozumiewanie się sprawia, że filmy Woodyego Allena przy tym obrazie Jude wyglądają jak dialogowe topy na poziomie young adult.

Aferim!

Dość nietypowy jak na Radu Jude film, bo po pierwsze czarno-biały, a po drugie opisujący Rumunię, nie codzienną, teraźniejszą, lub ówczesną w momencie kręcenia, ale taką z roku 1835 roku. Stróż prawa wraz z synem przemierza kraj by zatrzymać zbiegłego niewolnika, Cygana. Ten świat jest wypełniony przeróżnymi ludźmi, i nawet utrwalony porządek, np. Cygan pracuje dla swojego pana, nie daje odpowiedzi głównym bohaterom odpowiedzi czy tak powinien wyglądać świat. A jednak starają się żyć według porządku, potęgując w tym czarno-białym obrazie uprzedzenia i nietolerancję wobec wszystkiego co nie tyle inne, ale co nie przypomina im tego co znają, tego kim są. W filmie nie ma nawet krztyny poprawności politycznej, Jude przedstawia rumuńską rzeczywistość sprzed prawie 200 lat w sposób bezkompromisowy, ale równocześnie nie unika wywołania sympatii wobec bohaterów, nawet gdy nie postępują podług tego, co dziś rozumiemy jako cywilizacyjne zachowanie.

Wszyscy w naszej rodzinie

Rozwodnik Mariusz cieszy się. Cieszy się, bo w końcu nadszedł czas jego ojcostwa wymierzony przez sąd. Będzie mógł spotkać się z córką i zabrać ją na krótkie wakacje. Jednak te przyjemnie oczekiwanie zostaje wpędzone w tygiel nieporozumień i przeszkód, które Marius dość nieudolnie stara się przeskoczyć, przez co wplątuje się w coraz gorsze problemy, pogarszając swoją pozycję z minuty na minuty. A to tylko dlatego, że już sam nie wie jak przeciwstawić się światu, który chce odebrać mu, jakby bez powodu, tę jedną obietnicę szczęścia.

Jude nie definiuje w sumie nieszczęścia mężczyzny, ale wytłuszcza poziom nieporozumienia między ludźmi, którzy tworzą rodzinę, nawet jeśli zerwaną przez czas. Owe nieporozumienia na tle zagubienia Mariusa przyjmują charakter lekkiego absurdu i gdy śmiejemy się z przeróżnych scen czy dialogów, trochę smuci to, że zwykły człowiek może tak łatwo się pogubić przez to gówno zwane życiem.

Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie

Nie ma wolności. To beznadziejne, że najbardziej pragniesz wolności gdy jesteś młody i głupi. A głupi bo ciągle ci to wypominają ci niby mądrzejsi, bo starsi. Delia wygrywa samochód w loterii napojów i to jest dla niej radość. Już obiecała koleżance, że pojadą tym samochodem nad morze. Delia marzy, że ona i auto razem będą na etapie gdy dziewczyna będzie szukać swojej dorosłości na własną rękę. Ale to tylko marzenia, bo rezolutni rodzicie chcą ustawić dziewczynę do pionu. Liczy się inwestycja w przyszłość, a nie sama przyszłość – powtarzają na różne sposoby to smutnej dziewczynie, która zaraz będzie musiała powoli pogodzić się z tym, że ten samochód odjedzie bez niej.

Jude do tego podtyka nam pod nos rzeczywistość planu filmowego. Produkcja reklam z naturszczykami to koszmar każdego realizatora, ale my oglądamy koszmar z pozycji tego naturszczyka, jakim jest Delia, która z uporem produkcji musi udawać najszczęśliwszą dziewczynę na świecie popijając to litrami napoju, dzięki któremu wygrała auto, którym nie pojedzie na wymarzone studia z turystyki. Rodzice sprzedadzą auto by zainwestować pieniądze w pensjonat i chcą pomnożyć majątek. Delia zaś chce po prostu żyć, a do przyszłości przesiąść się niepostrzeżenie i po swojemu, ale kto wie? Może nawet te marzenie o studiach się nie spełni, bo rodzice obalają każdy argument córki, i powoli zaczynają narzekać, że nie chce iść na ekonomię. Ech, świat najszczęśliwszej dziewczyny zostaje zamknięty zaledwie w krótkiej reklamie, w ułudzie nakręconej naprędce, w towarzystwie wyrobników planu filmowego, którzy już dawno są pogodzeni z tym, że nie ma wolności. Ani przyszłości.

Podsumowanie

To nie koniec przygody z twórczością Radu Jude, jest tego więcej, ale starałam się póki co skupić na dostępnych pełnometrażowych fabułach tego rumuńskiego reżysera. Podsumowania jako takiego nie widzę, by tu opisać. Z jednej strony te filmy mają swoje wspólne mianowniki, ale z drugiej widać, że to nie te mianowniki tworzą specyfikę filmów Jude, a bardziej jakość tworzenia, którą zresztą sam reżyser lubi podkreślać, jak np. w NOSZWPKŚ czy w Najszczęśliwszej dziewczynie świata. To płynący słowotok, dialogi, nietuzinkowe pomysły jak radzić sobie z życiem, tworzą te obrazy kinem tego reżysera. Wygląda na to, że po twórczości Radu Jude już zawsze będę sobie obiecywać zbyt wiele. Ale czyż nie mam powodu oglądać z przyjemnością więcej takiego kina nim świat trafi w końcu szlag?