Artysta, a nie jakaś „wydmuszka”. Czyli forma ponad wszystko

Wkurzyła mnie nieco opinia pani Agnieszki Holland, nominowanej w tym roku do Oscara za „W ciemności”, iż wygrany „Artysta” to wydmuszka. Ogólnie pani Holland uznała wyższość irańskiego „Rozstania” nad swoim filmem ale pogardliwie brzmiącą opinią opisała wygraną w głównych Oscarach francuskiego filmu „Artysta”.

Fakt, że „Artysta” to żadna wybitność pod względem autorskim (a kiedy takie faktycznie dostawały Oscary, zawsze przy rozdaniu nagród Akademii filmy wygrywały jednostkowo a nie ich twórcy – po to też są przyznawane Oscary za całokształt, takie nagrody pocieszenia dla emerytów). Ale nazywanie go „wydmuszką” przez uznaną światową reżyserkę, która przecież sama do jury Akademii należy jest nieco na wyrost. Oczywiście, by nie być niczym cygański rzecznik francuskich twórców nie mam za złe wypowiedzenia tej opinii. Można gadać co się chce  – takie czasy. Dla mnie, że ktoś tam powiedział tak a tak to tylko wymówka by wypowiedzieć swoją opinię. Od tej „wydmuszki” właśnie ja się tutaj odbijam.

Nie ma co się spierać, że „Artysta” opiera się wyłącznie na formie. W tym sensie zgadzam się z panią Holland w całej rozciągłości. Siłą tego filmu jest forma, i tyle. Nic więcej.

[youtube]http://www.youtube.com/watch?v=PT3K2kuTzVs[/youtube]

Ale kino treści może przetaczać na sposób różnoraki. Zasada jest jednak zawsze taka sama i w tym momencie i widzowie i krytycy są zgodni: bez przemyślanej formy nie ma po co się zabierać za przetaczanie treści. Darujcie sobie, idźcie do wszystkich diabłów, oddalcie się w kierunku bliżej nie określonym. Mówiąc prościej: dajcie obejrzeć historię, dajcie ją obejrzeć.

Można opowiedzieć jak poznali się wasi znajomi: „no wiesz, na dyskotece i zaraz potem się hajtnęli”. Albo: „on zobaczył ją w tłumie nic nie znaczących lasek i postanowił w tej właśnie chwili, że zrobi wszystko by ją poślubić”. Ostatecznie ta sama historia, ale kogo wysłuchacie? Tego kogo chcecie: to jest bardzo prosta odpowiedź. A forma ma tyle samo miłośników co treść.

Więc namalowana banalna historia gwiazd aktorskich w filmie niemym może jednak zyskać klasę. Niekoniecznie, formę też można spierdolić. Ale Francuzi zamysł mieli dobry, wprost doskonały pod Oscary, jak się zresztą okazało pod koniec lutego. Wszelkie siły przeznaczyć na przedstawienie historii w formie filmu niemego. Takiego prawie, że wprost z początków XX wieku. Taki „Bulwar zachodzącego słońca” ale bez dźwięku, za to z elementami komedii i melodramatu. Istne banalne show dla szarego człowieka z ulicy.

Dobra rozrywka polegająca na przestarzałej formie kina. I to wszystko w dobie pseudo 3D i rozpracowanych efektów specjalnych, gdzie niebieskoskórni ponad dwumetrowi obcy wyglądają bardziej ludzko niż sami ludzie. Da się?

Da się. A dlaczego?

Bo to, że coś się stało stare i nieużywalne nie oznacza wcale, że stało się mniej zabawne. Kino od czasów niemych filmów poszło wiele, wiele kroków naprzód. Ale zabawa się nie zmieniła. Wciąż śmiejemy się na „Brzdącu” i „Generale”, wciąż pilnujemy gatunku arcydzieła przypominając o początkach, cytując „Narodziny narodu”.  Jesteśmy niezmienni w swoich reakcjach, a dobra forma kina jest temu winna. O tym przypomniał nam, i widzom i krytykom, świetnie „Artysta”.

Dobry kunszt nie liczy progresu. Progres w kinie może ewentualnie liczyć widzów. I na tym tylko polega ta subtelna zmiana.