Chyba nic nie pokona klasycznego „Czarnoksiężnika z Oz” z 1939 roku z Judy Garland w roli Dorotki. Takie filmy mają swój czas w jednym określonym momencie, a potem przez wiele dekad kina wydaje się, że to historia jest uniwersalna i można ją wykorzystać by stworzyć kolejny filmowy hit. Tak samo zapewne myślało studio Disneya, które w nową wersję Oza wpakowało tyle niekonwencjonalności ile można. Szczególnie w osobie reżysera: Sama Raimi. Co zabawne: Raimi tyle samo czerpał z własnych wyobrażeń co z klasyki.
Oczywiście nie wyrokuje to ani o porażce ani o sukcesie „Oza wielkiego i potęznego”. Film jest po prostu porządny. Taki typowy średniak. Ani nie powali na kolana ani nie zdenerwuje, że wydaliśmy pieniądze na bilet.
Wszystko co najlepsze w tym filmie to ukłony samego reżysera i jego wkrętki do nowej wersji Czarnoksiężnika. Jeśli ktoś jest miłośnikiem Raimiego to będzie się bawił na tym filmie nieco lepiej niż zwykły śmiertelnik.
Najpiękniejszy wbrew pozorom jest prolog filmu. Cudownie klasyczny, czerpiący garściami konwencjonalnością kina sprzed kilkudziesięciu lat. Sam Raimi każe nam widzom wytrzymać kilkuminutową czołówkę. Skonstruowana ona jest bajecznie. Ogląda się ją wyśmienicie niczym czołówki Finchera.
Oz – James Franco
Początek filmu jest czarn0-biały. Kansas. Kwadratowy ekran i wspaniałe klasyczne przejście między scenami. Wielki ukłon w stronę starszego kina. I James Franco w roli Oza – dość szybko i sprawnie aktor podaje nam na tacy całą osobowość głównego bohatera. To lekkoduch i manipulator, który jednak kocha to co robi a pod maską egocentryka chowa charakter w sumie całkiem w porządku człowieka. Egocentryzm Oza jest zresztą dość autoironiczny. Jakoś nie traktujemy go poważnie gdy błaga w balonie o jeszcze jedną szansę. Swoją osobowość zresztą sam Oz wykorzysta dość przewrotnie pod koniec filmu.
Franco nie boi się przez większość filmu pokazywać nam swoich dziąseł. Uśmiecha się często, roztacza urok a gdy trzeba przybiera minę człowieka autentycznie zatroskanego. Oz, który gra samego siebie? Czyż właśnie nie o to chodziło w Czarnoksiężniku z Oz?
[youtube]http://www.youtube.com/watch?v=tauDBYF6Pf4[/youtube]
Mila Kunis wariuje aktorsko
To jest to! Dla tego co wyrabia w tym filmie Mila warto wybrać się do kina. Czysta zabawa aktorska. Zresztą podejrzewam, że takie klimaty wprowadza w swoich filmach Sam. Pierwsza połowa filmu wydaje się w wykonaniu Mily jakby oczekiwaniem. Jej postać jest okryta jakimś niedosytem zagrania. I gdy nagle Theodora wybucha, my wybuchamy razem z nią. Cudowny śmiech Theodory i zabawa jaką włożyła w jej granie Mila czaruje jeszcze bardziej niż Franco w roli Oza.
Kto wie? Może to pierwszy raz gdy reżyser dał aktorce takie pole do popisu, i pozwolił na tyle zabawy. A Mila równocześnie zagrała swoją rolę jakby to miał być ostatni raz.
Ash, Raimi i armia ciemności
Co prawda to film Disneya i nie ma tu miejsca na flaki, krew i sceny przemocy. Ale ile mógł Raimi tyle wprowadził w ten film swoich klimatów. Jak zawsze gościnnie występuje w epizodzie Bruce Campbell czyli Ash z serii Evil Dead.
Raimi pod cukierkowatą warstwą krainy Oz przemyca swoje mroczne wątki – dzięki temu film nie wygląda do końca jak bajka i czasem przypomina bardziej Alicję w Krainie Czarów niż historyjkę dla małych dzieci.
Gdy Raimi wyciąga ze swojego arsenału swoje małe armie ciemności to aż łezka w oku się kręci. Zresztą powiązanie z filmem Armia Ciemności jest dość oczywiste – Oz podobnie jak Ash zostanie przeniesiony do innej krainy gdzie będzie musiał walczyć ze złem jako przewrotny lider.
Sam Raimi tak przepięknie bawi się kinem w tym filmie, że w sumie cała reszta ucieka nieco na bok. Zabawa aż kipi z tego filmu – widać, że nie było żadnego stresu, żadnej „spiny”. Aktorzy grają na luzie i z przymrużeniem oka. Raimi sięga swobodnie i z radością po powiązania do klasycznego kina jak i klasycznego Czarnoksiężnika z Oz. Nie boi się dzielić tego ze swoimi motywami. Dzięki temu otrzymujemy dzieło spójne, łagodne i nieco mroczne jak na Disneya, zabawne, ironiczne i zarazem poważne w swym hołdzie dla kina.
Sam Oz jednak nie jest wybitny. Ot, sprawnie nakręcona opowieść. Ociera się dość miło o naszą nogę, ale do tego kota pochylaliśmy już się tyle razy by go pogłaskać, że tym razem nam się nie chce.
Mimo wszystko polecam, natomiast miłośników tego akurat reżysera namawiać nie muszę.